Ponieważ byłam tzw. porządną dziewczyną i tzw. ulubioną córeczką, ten pierwszy papieros zdarzył się jakoś bardzo późno, w okolicy starszych klas licealnych. Był koniec lat 80., Zambrów, miasteczko „na kresach” (dla mojego męża ze Śląska wszystko, co na wschód od Wisły to „kresy”), w sklepach straszyły puste półki, a wśród papierosów „z klasą” dominowały takie marki jak caro, carmeny, zefiry, albańskie arberie czy radzieckie kosmosy. Ten pierwszy papieros musiał być jednym z tych, smakował okropnie i na kilka lat był ostatnim.
Skończyłam 19 lat i wyjechałam na studia do Warszawy. Wolność! Samodzielność! Papierosy były częścią studenckiego sznytu, tak samo jak mocna kawa i zarwane (nie tylko na nauce) noce. Najpierw byłam biedna jak mysz kościelna i nie mogłam sobie na papierosy pozwolić, ale wkrótce okazało się, że jako studentka pedagogiki mam istotne talenty pedagogiczne i zaczęłam pracę jako niania. Dawało mi to dodatkowe dochody, był początek lat 90., na rynku pojawiły się papierosy znanych marek, a cóż lepiej – w powszechnym wyobrażeniu – pasuje do romantycznej dziewczyny zasłuchanej w jazzie niż subtelny dymek z dunhilla? No i tak się to zaczęło. Paliłam dosyć dużo; starałam się nie narażać na moje palenie innych i – jak pewnie większość kobiet – cierpiałam z powodu nieprzyjemnego zapachu ubrań, ale pokusa była większa. Ubocznym skutkiem tamtego etapu jest doskonała znajomość wszelkich płynów i proszków, których trzeba użyć, by skutecznie wywabić z pranej odzieży nieprzyjemne wonie.
W drugiej połowie lat 90. studia były już historią, zaczęłam pracę w wydawnictwie prasowym. Znów papieros był elementem scenografii, przerwy na papieroska, na które byłam wyciągana (albo sama wyciągałam), nadrabianie zaległości, pilne raporty, do których przecież nie można podejść bez papierosa i kawy. Mimo, że paliłam regularnie już od pięciu lat, papierosy ciągle mi jakoś nie smakowały i podjęłam pierwszą, heroiczną i nieudaną próbę rzucenia palenia. Ale niedługo zmieniłam pracę i otoczenie, w nowym miejscu pięć minut na papierosa było elementem adaptacji w nowym środowisku i tak się ta próba skończyła. Jednocześnie zarobione pieniądze wystarczały już na realizację pierwszych marzeń – podróży. Zwiedziłam Hiszpanię i Portugalię. Rany, jak dobrze smakuje papieros z czerwonym winem, vinho e cigarro, nocą, kiedy siedzisz w lizbońskiej tawernie i gapisz się na ocean.
Pracowałam więc w firmie komputerowej i podróżowałam. Trochę wyemigrowałam wewnętrznie, jakoś nie bardzo potrafiłam się odnaleźć między facetami rozmawiającymi o szybkich szynach danych albo o wirusach memoryrezydentnych. Zajmowałam się tam szkoleniami, to nadawało komputerom ludzki wymiar, ale czułam się trochę wyobcowana i nie chciałam tam już pracować.
Mój obecny mąż, wtedy po prostu szef marketingu, dostał od prezesa firmy polecenie „zintegrowania z zespołem tej chudej od szkoleń”, czyli mnie. Zabrał się za to sumiennie, tak sumiennie, że postanowił mi się oświadczyć, a żeby nie naruszać polityki firmy – romanse były zakazane – musiał wcześniej mnie wyrzucić z pracy…
Och, wspólne włóczenie się po knajpkach ma swoje urocze strony, ale teraz dopiero zaczęłam palić! On nieodmiennie palił chesterfieldy, ja – marlboro light. Znów zmieniłam pracę, znów trafiłam do wydawnictwa prasowego. W zakresie moich obowiązków znalazła się m.in. promocja pism młodzieżowych, więc i całego związanego z tym sztafażu – życia klubowego, knajpek, imprez. Wracałam z takiej „służbowej imprezy” na pół żywa i przytruta dymem, spotykałam się z moim facetem, a dla niego szczytem marzeń było… zabrać mnie gdzieś do knajpki, gdzie można zapalić i napić się dobrej kawy. Jeździłam wtedy na skuterze w otwartym kasku i chyba tylko temu mogę zawdzięczać fakt, że żyję, bo między jedną knajpką a drugą pęd powietrza wtłaczał do moich płuc jakiś tlen.
Bardzo chcieliśmy mieć dziecko i kiedy wreszcie dowiedziałam się, że jestem w ciąży, papierosy ostatecznie trafiły na indeks rzeczy zakazanych. Wędrówka po ulubionych knajpkach nadal była możliwa, ale tym razem musieliśmy ciągnąć ze sobą gadżety – egzemplarz „Polityki” mój mąż wykładał na stoliku gdzieś w drugim kącie kawiarni, zamawiał tam espresso i popielniczkę, po czym siadaliśmy oboje w jakimś innym miejscu i zamawialiśmy lody. Zdezorientowane kelnerki pytały czasem „to gdzie pan siedzi”, na co mąż odpowiadał „tu i tam, ale tam palę” i na papierosa przesiadał się do tego drugiego stolika.
Nasz syn Jaś urodził się, zdrowy i silny, czternaście miesięcy temu. Po jego urodzeniu znów zaczęłam popalać, ale szybko się zorientowałam, że małemu śmierdząca mamusia podoba się jakby mniej. Palenie, niestety, nadal sprawiało mi przyjemność, ale teraz już wyjście na spacer powiązane z zapaleniem papierosa było kosmicznie skomplikowane. Najpierw do „palącego” stolika przesiadał się mąż, potem wracał i siadał z dzieckiem, a ja szłam zapalić. Wiedzieliśmy bowiem oboje, że – hołubiąc swój nikotynizm – chcemy za wszelką cenę uchronić przed nim naszego syna. Ponieważ ludzie w miejscach publicznych zaczęli nam się dziwnie przyglądać, wiedzieliśmy, że trzeba będzie coś z tym zrobić.
Jeszcze w szpitalu, po porodzie, wypełniałam różne ankiety dla firm, które rozdawały próbki produktów dla mam i dzieci. Kilka miesięcy później jedna z takich firm się odezwała – była to firma Glaxo, która zaproponowała mi udział w teście plastrów NiQuitin. Słabo wierzyłam w skuteczność takich rozwiązań, ale z drugiej strony miałam determinację, żeby przestać palić, więc wszystko, co mogło w tym pomóc, było interesujące. Mąż entuzjastycznie do tego podszedł i nawet pytał żartem, czy mógłby donaszać plastry po mnie, ale w końcu zaparł się i postawił na aksamitny rozwód z papierosem. Kiedyś palił dwie paczki dziennie, teraz jedną paczkę zużywa w cztery dni. Ja, po 10 tygodniach niepalenia, nie mam już ochoty na papierosa, i szczerze mówiąc, zaczynają mnie drażnić nawet stare, „zadymione” filmy z Humphreyem Bogartem. W końcu te plastry przykleja się na różne cześci ciała, ale najlepiej działają na to, co człowiek ma w głowie.
Warszawa, listopad 2005