To były lata 80-te – nikt nie przypuszczał, że to cukrzyca. Zaczęłam wymiotować, miałam częste bóle brzucha. Wspomnę jeszcze, że rodzeństwo w tym samym czasie chorowało; brat na świnkę, siostra na ospę, a ja dostałam do tego wysypkę jak przy różyczce. Kiedy mama poszła ze mną do lekarza stwierdził, że to zatrucie, ale leczenie nie pomogło. Piłam jeszcze więcej, nie miałam apetytu. Zaczęłam wymiotować żółcią, byłam nie blada, ale zielona. Potrafiłam przez całą noc wypić 20 litrów wody z sokiem. Spałam i piłam. Zapadałam w śpiączkę, miałam słaby kontakt z rzeczywistością. Kiedy po raz drugi przyjechało pogotowie, padła diagnoza, że zatrucie powstało od lekarstw i wysypka też. W końcu wysłali mnie do szpitala. Przedstawienie że hej! Pamiętam tylko gapiów w oknach i na tym się skończył mój kontakt ze światem.
Śpiączka trwała 3 miesiące. Oczywiście nic nie pamiętam. Wiem tylko, że odwieźli mnie do jednego szpitala, potem do drugiego i trzeciego, nawet i czwartego. Piątym był Szpital Dziecięcy w Prokocimiu a tam nareszcie zrobili badania w kierunku cukrzycy a nie zatrucia! Cukier miałam 1200mg%, a norma jest 80-120mg%. Podłączono mnie do kroplówki i aparatów szpitalnych. Był to szok, wstrząs dla wszystkich! Tam pytali mamę „Co nam pani przywiozła, trupa???” Ona dosłownie osiwiała z nerwów.
Przyszedł lekarz i mówi, że codziennie o 8 rano będą szkolenia! „Tu są książki, ulotki, proszę poczytać. Muszą państwo opanować życie z cukrzycą, jeżeli chcecie mieć córkę.” Strach, panika, płacz. Nowy świat, inne życie. Szkolenia dużo pomogły, ale rodzice nie dawali sobie z wszystkim rady. Mama nie umiała robić zastrzyków. Na szczęście tato przyjechał z zagranicy. Łatwiej przyswajał wiadomości ze szkolenia.
Planowałam ucieczkę ze szpitala. Chciałam żyć jak dawniej, jeść wszystko, na co miałam ochotę. Miałam takie napady głodu, że gdybym mogła zjadłabym konia z kopytami. Hihihihia. A tu się nie dało. Zaraz skakał cukier i wszystko wychodziło w codziennych przedposiłkowych badaniach. Musiałam przestrzegać diety liczyć węglowodany.
Kiedy wróciłam po 6 miesiącach do domu wszystko było jakieś dziwne. To były ciężkie czasy dla rodziny, szynka na wagę złota, a ja jadłam same smakołyki. Do tego wszystko wyliczone i ani grama wiecej. Nie raz uciekałam gdzieś w krzaki i w ukryciu zajadałam się lodami lub ciasteczkami. Miałam wtedy niestety taki buntowniczy okres. Oszukiwałam samą siebie. Nikt nie potrafił przetłumaczyć mi do tej głupiej łepetyny, że później to się zemści. Nie dawali ze mną rady! Ja nie słuchałam. Nie zaakceptowałam mojej cukrzycy. Wysyłali mnie do psychologa.
Pewnego dnia usłyszałam w szpitalu, że są organizowane wakacyjne obozy harcerskie dla dzieci chorych na cukrzycę. Rodzice mnie zapisali. Trochę mi to nie pasowało, ale w sumie jechali sami znajomi ze szpitala więc postanowiłam pojechać. W sumie nie miałam innego wyjścia. Te wakacje były wspaniałe. Nowe znajomości, nowe doświadczenia. Wspólne posiłki, obliczenia, wspólny namiot jako pokój zabiegowy, wyścigi i zakłady, kto ma lepszy cukier – naprawdę miło wspominam. Nie czułam się gorsza, bo wszyscy mieli ten sam problem. Nikt nie wstydził się wyciągnąć (wtedy jeszcze) strzykawki i podać insulinę. Mieliśmy taką wspaniałą lekarkę, a niech to ….. to była babeczka !!! Każdy ją wspomina!
Po 18 roku życia niestety musiałam zmienić poradnię na poradnię dla dorsłych. Od tamtej pory moje leczenie zmieniło się – było różnie. Raz się było na wizycie, innym razem nie. Częściej byłam po recepty u lekarza rodzinnego niż u diabetologa.
Ale wciąż jeździłam na wakacje organizowane przez „Insulin Club’’; wspólne spotkania, wyjazdy góry, wspólne wycieczki, kajaki, żagle, co roku coś innego. Było super. Na spływie kajakowym poznałam mojego męża. Jesteśmy już małżeństwem od 12 lat. Poznaliśmy się w ‘96 roku. Moje życie zmieniło się na lepsze. Sebastian mobilizował mnie do życia, dodawał otuchy w trudniejszych chwilach. Nie jest diabetykiem. Ma chorego brata, z którym pojechał wtedy na wakacje.
Myśleliśmy o dziecku, ale tylko teoretycznie. Nigdy nie mogliśmy się zorganizować, by idealnie wyrównać cukrzycę. A chcąc zajść w ciążę musisz być wyrównana na maxa – by dziecko było bez powikłań. Po drodze zachorowałam na tarczycę. Ojjjjjjjjjjj…….
Z tarczycą też swoje przeszłam. Podali leki, na które dostałam uczulenie. Ratowali mnie sterydami, a z kolei one podnosiły cukier. Zaczęłam puchnąć, insulina się nie wchłaniała, cukry były ogromne. Zaczęły spadać dopiero kiedy zostałam podłączona dożylnie do pompy insulinowej. Trwało to 6 tygodni. Kiedy za szybko odstawili sterydy – dostałam trądzik posterydowy. Moja skóra wyglądała jakbym była trędowata. Chcieli usunąć tarczycę, ale były obawy, że po usunięciu tarczycy leki, które będę musiała podawać mogą też uczulić. Trafiłam w końcu do specjalisty endokrynologa, który widział wszystko w nieco jaśniejszych kolorach. Wyprowadził mnie na prostą, to dzięki niemu uwierzyłam, że można coś zmienić.
Trwało to kilka lat. Jak nie było problemu z tarczycą, to cukry były takie sobie, a jak popracowałam nad cukrami – tarczyca dawała w kość. I tak w kółko! Nigdy nie było odpowiedniego momentu na dziecko. Starałam się nie myśleć o chorobach, o macierzyństwie, tylko rzuciłam się w wir pracy. Było extra – czułam się nawet zdrowsza. Mąż jednak nie dawał za wygraną. Miał słabość do dzieci. Ja stwierdziłam, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jak zaadoptujemy sobie takiego dzieciaka i też będziemy szczęśliwi. Na samą myśl, że mogłoby być chore tak jak ja, nie chciałam dziecka. Właściwie to raz chciałam, a innym razem nie! Po prostu nie byłam zdecydowana.
Aż tu nagle stanęłam przed faktem dokonanym. Jestem w ciąży!!! Jakoś nie docierało to do mnie! Szok i płacz, co to będzie??????
Zadzwoniłam do mojej starej koleżanki, która urodziła właśnie Antosia i lamenty, co to będzie. Podnosiła mnie na duchu, a pewnie swoje myślała. Ona była szczęściarą, bo miała pompę insulinową. Pomyślałam, że może wezmę na raty???? Ale nie stać mnie było na nią. Zgłosiłam się więc do poradni cukrzycowej dla ciężarnych. Ciąża była zagrożona – chcieli mnie zostawić w szpitalu. Najlepszym ratunkiem, by dzidziuś się dobrze rozwijał, była jednak pompa insulinowa. Szpital oferuje wypożyczenie takich pomp, ale aktualnie wszystkie były wypożyczone. Uratowała mnie wtedy firma Medtronic. Wypożyczyli mi na okres ciąży jedną ze swoich pomp – za darmo! A 9 miesięcy z pompą? Rewelacja! W ogóle inne życie. Żyjesz właściwie jak normalny człowiek. Nie musiałam myśleć o każdorazowym zastrzyku, a skóra jak odpoczęła od wkłuć! Nawet zrosty zniknęły. Nastawiałam sobie jednostki, obliczałam, co zjadłam, a pompa pracowała sama. Jadłam właściwie, co chciałam i cukry były ok. No, nie – raz wyskoczył jakiś większy, ale natychmiast pompa go pokonała po kropelce do celu. Cukry miałam w normie – 70mg%, 80mg%. Żadnych zmian w oczach, co groziło w ciąży.
Oczywiście nie było super kolorowo. Hormony mi szalały, zmienne nastroje, tarczyca poszła w drugim kierunku z nadczynności w niedoczynność – dziecko wchłonęło jod. Poza tym ciąża była właściwie cały czas zagrożona, ale nie ze strony cukrzycowej. Występowały częste krwawienia, musiałam bardziej leżeć niż chodzić, a jak nie ma ruchu to cukry znowu idą w górę. Ale znowu nastawiłam sobie bazę w pompie, a kropelki zbijały cukier. Zwiększało się zapotrzebowanie na insulinę, cukry zaczynały się zwiększać – pompa ratowała zdrowie i życie dzidziusia.
Jak miałam ochotę na ciasteczko, to już nie kryłam się po krzakach – jedno naciśnięcie guzika i cukier był ok. A miałam takie smaki……. jak to baba w ciąży! Przez 9 miesięcy utrzymać tak superowy cukier – to pierwszy cud. Bo nie wierzę, że są takie osoby z cukrzycą, które nic nie dojadają. Nie raz przyjdzie ochota na coś słodkiego. A cukier nie boli, ale pomaga w powikłaniach. Fajnie by było, aby każdy miał takie cudo w zasięgu ręki i kieszeni. Na zawsze!
No, ale w końcu nadszedł dzień narodzin. Boże!!!!!! Jak się bałam, nikt nie miał pojęcia jak to będzie wyglądać??? Jestem odważna, ale wtedy strasznie się bałam. Leżałam na oddziale patologii ciąży. Ze względu na moje schorzenia miałam cesarkę. 24 sierpnia 2007o 8.00 rano przyszła na świat nasza upragniona Oliwka ważyła 3.670 kg – jak na cukrzycowe dziecko (tak się określa dzieci matek z cukrzycą) to super. Cały czas podczas porodu byłam podłączona do pompy tak, aby dziecko przejęło dobry cukier. I udało się! Maleńka miała tylko ucho przygniecione od wątroby. Jak każde dziecko, miała kontrolne badania, była wymęczona ale najważniejsze, że była zdrowiusienieczka. Myślę, że można powiedzieć, że pompa uratowała Oliwce życie. Czasem to nie mogę sama uwierzyć, że to wszystko pokonałam, że ona jest i w ogóle…
W szpitalu było jeszcze w porządku, bo zaopiekowali się trochę dzieckiem. Ale jak wróciłam z nią do domu – to był dopiero meksyk!!! Przewróciła świat do góry nogami. Nieprzespane noce, cały czas musiałam być aktywna, brakowało sił! Chwilami nawet nie było czasu żeby zbadać cukier, ale dzięki pompie miałam łatwiej. Mogłam jeszcze ją mieć. Liczyłam tylko wkłucia do końca. Czułam jakbym dostała wyrok.
Wkłucia się skończyły. Co z tego, że mogłam jeszcze z niej korzystać, jak nie stać mnie było na jej utrzymanie? W przypadku gdybym miała pompę z ośrodka musiałabym ją oddać. I tak byłam szczęściarą. To dzięki niej moja Oliwka żyje, jest zdrowa, wspaniale się rozwija, jest spryciarsko mądrym człowieczkiem. Natomiast ja…….. Funkcjonuję niestety gorzej, staram się, ale czasem mi to ciężko wychodzi. Nie mam tak idealnych cukrów, jak za czasów pompy. Rano budzę się z wysokim cukrem, a potem pół dnia męczę się i koryguję, a i tak nie wychodzi tak jak bym chciała.
To niesprawiedliwe! Skoro jest taki wynalazek, to uważam, że każdy chory człowiek powinien móc mieć szansę by być zdrowszym.
Jeśli nie chcą naprodukować więcej pieniędzy – to niech naprodukują więcej pomp! Dzięki małej pompce mamy dużą, wspaniałą rozrabiakę!
Po kropelce do celu!
Bożena lat 33, Oliwka, Sebuś Józkowicz